076 Nowość… Opowiadanie… ale nie moje. A że według mnie fajne… zamieszczam je tutaj.

Michał Łukaszewicz

Archeologia

Aubusobat leciał po wybojach chmur krzywą linią. Grzmiało.

Michał Łukaszewicz

Archeologia

Aubusobat leciał po wybojach chmur krzywą linią. Grzmiało.
Błyskawice oświetlały smagane ulewą miasto. Jakie? Nietrudno
zgadnąć. Pośrodku wznosił się zakończony złotą iglicą pałac
dawno zmarłego tyrana. Był piękny. Wyniosły niczym wieża, a
jednocześnie rozparty na czterech swych bastionach, jak słoń
na grzbiecie żółwia pływającego w kosmicznym oceanie.
Złocista iglica kłuła niebo niczym żądło skorpiona. Tysiące
architektonicznych detali upodabniały tę wspaniałą budowlę
do imieninowego tortu. Charakterystyczny punkt w
czasoprzestrzeni. Nie można się pomylić.
Stanęliśmy. Zagrzmiało raz jeszcze i od zachodniej aż po
wschodnią część placu rozpostarła swe ramiona tęcza. Znak
lądowania. Nasz znak.
Wysiedliśmy. Pierwszy jak zwykle docent Grabiec.
Niewysoki, łysy, stary, na oko ze trzy miliony lat. Po nim
panie Celesan i Calina, magister Marcioch i my, studenci.
– Proszę państwa – rzekł docent Grabiec – jak widzicie,
teren jest już przygotowany, nie warto więc zwlekać. Proszę,
do łopat!
Szybko odwaliliśmy zbędne chmury. Zroszone deszczem
miasto błyszczało jak dobrze naoliwiony mechanizm.
Pociemniałymi ulicami przesuwały się maleńkie tramwaje, tu i
ówdzie sunęły powoli czarne kropeczki – samochody.
Docent Grabiec zaczął skrupulatnie wytyczać teren.
Pierwszy kołek wbił nieco na północ od placu, drugi po
przeciwnej stronie. Magister Marcioch robił to samo na
kierunku poprzecznym. Panie Celesan i Calina zgrały kąty i
wytyczyliśmy kwadrat mający być polem naszych badań. Jego
powierzchnia wynosiła pięć stóp Merkatora, co, pomnożone
przez odległość od powierzchni ziemi, dało w sumie sześcian
o objętości dziesięciu kaustów żywej czasoprzestrzeni.
– Zaczynamy! – obwieścił docent Grabiec i siadłszy na
składastołku zaczął z perfekcją fachowca kręcić spiralą
antitimerona. Pierwsze dotknięcie wywołało efekt iskrzenia.
W czasosześcianie wokół pałacu imperatora zaiskrzyło
mikrowyładowaniami.
– No, co tam? – spytał docent panie siedzące przy
nożycowych lornetach.
– Jeszcze nic. Tylko dużo pijanych – poinformowały go
zgodnie. – Może włączyć podsłuch?
– Włączyć. A panowie studenci będą łaskawi zdejmować
timeralne warstwice, tylko ostrożnie, drewnianymi łopatkami.
A jak się już coś wyłoni, to delikatnie, na Jowisza,
delikatnie!
Pokręcił spiralą. Pałac imperatora zniknął jak sen. Na
dole czerniały tylko ruiny. Ciężarówki wywoziły gruz
spalonego miasta.
– Chyba coś niedobrego tutaj się zdarzyło – rzekł jeden
ze studentów. – Czarna warstwa!
– Ma pan rację! – rzekł docent. – Ale w takim razie
proszę sobie przypomnieć, co to za wojna i który nosiła
numer?
Student nie umiał odpowiedzieć.
Na szczęście znów zaiskrzyło i docent skupił uwagę na
spirali, a jego asystentki na podsłuchu. Cyferki migotały,
aż zatrzymały się na dacie 1939. Wtedy usłyszeli jakiś głos
z małej knajpki przy ulicy Złotej. "Popatrz, pan! Napisałem
wczoraj, że wojny nie będzie – rzekł jeden z redaktorów
licznych w tym mieście gazet – a linotypista złożył: Wojny
będzie . Zły znak. Zły znak!". Drugi redaktor nic nie
powiedział. Pani Celesan szybko notowała. Ciekawe
znalezisko.
Znów zaiskrzyło.
– Panie docencie, niech pan znajdzie tę wojnę. Takie
ciekawe wydarzenie!
Cyferki w liczniku kręciły się to w jedną, to w drugą
stronę. Pachniało to prochem, to wapnem.
– Panie docencie! Niech pan spojrzy, co znaleźli
studenci! – pisnęła pani Calina. Na białej chusteczce leżał
przewrócony na bok mały czołg.
– Ładne! – rzekł docent. – Wciągnijcie do inwentarza. A
która to już godzina, to jest, rzec chciałem, który mamy
rok?
Studenci pokpiwali z jego roztargnienia. Kilku
pokrzepiało się na boku flaszką zmysłowianki.
– Panie docencie, wolniej – popiskiwały obie panie. Ech,
kobiety, kobiety. Na skali względnej ustalił się wreszcie
rok 1905 – w podsłuchu coś zachrobotało: "Patrzcie, no,
panie dobrodzieju – słychać było głos kamienicznego stróża
jednej z posesji przy ulicy Złotej, Ignacego Ryłki – wczoraj
na ulicy Spokojnej rzucili bombę na powóz Jego
Wysokobłagodorodia Gienierała wszechsapierskowo korpusa
kniazja Gienrika Kaszlinskowo. Żeby tylko z tego czego nie
było!".
Pełniące teraz rolę sekretarek panie notowały pilnie.
"A wy, Ignacy, co o tym myślita?" – usłyszały jeszcze
słowa jego sąsiada stróża, też zresztą, jak i Ryłki,
współpracownika Ochrany. A potem zapadła cisza.
– 1905! – rzekł bez patrzenia na skalę docent. Był
specjalistą w zakresie datozgadywania.
– Panie docencie, wolniej! – prosiły obie panie.
Miasto pod nimi w niczym już nie przypominało miasta, nad
którym zaparkowali Aubusobat. Dawno zniknął orientacyjny
punkt ze złotą iglicą i w ogóle brakowało wysokich gmachów.
W dole kłębiły się drewniane budyneczki ledwo od ziemi
odrosłe.
– Średniowiecze? – zastanawiali się studenci.
– Ależ to urocze! Trzeba sfotografować – przymilały się
obie panie.
– Nie bądźmy dziećmi – ofuknął je docent. – Jak widzę,
nie znają panie elementarnych praw czasobrania. Choć na te
obrazy patrzymy, nie można ich jednak sfotografować. To
elementarz: "Minionych kształtów żaden cud nie wróci!"
– Ale jak to dobrze, że przynajmniej możemy popatrzeć! –
czuliła się pani Celesan.
Pracowali aż do zmierzchu, aż wreszcie nakryli wykop
plastykową płachtą, żeby nie napadało, po czym wsiedli do
Aubusobatu. Sezon badań to trzy, cztery miesiące w roku. Nic
dziwnego, że cieszyli się ze wszystkich uszczkniętych
zmierzchłości drobin. Ich wyłowienie było kwestią przypadku
– przygodnej materializacji na lustrzanie błyszczących
łopatach studentów. Czołg, potem jakieś nieociosane kamienie
i to wszystko. Jeszcze tylko studentowi Gmochowi udało się
złapać pensetą przelatującą w pobliżu kulę armatnią z epoki
potopu drugiego, to jest szwedzkiego. W roku 1599 Aubusobat
zaczął strzelać w gaźniku. Kroniki zanotowały, że nad
miastem przetoczyła się wówczas potężna burza, a pioruny
zapaliły kilka domów. Mijały tygodnie. Praca szła powoli.
Coraz trudniejsza, coraz dogłębniejsza. Spirala iskrzyła,
książęta mazowieccy wadzili się i walczyli o tron, a panie
Celesan i Calina wołały, żeby wolniej. Studenci ocierali pot
z czoła i wrzucali flaszki do Wisły. Pod szklanymi kloszami
układano wydobyte czasopipetą z migających w dole miraży –
miecze i szyszaki, srebrne pieniążki, a nawet koguciki z
kościelnych wież. Jak co w rurkę wpadło. Byle nie młyński
kamień. Aparatura często zawodziła. Konrad Mazowiecki zerkał
w stronę Krzyżaków, iskrzyło, docent stawał się zgryźliwy,
palce ślizgały się po skalometrze. Popiel otruł swoich
dwunastu stryjów. Iskrzyło. Popiela zjadły myszy. Coś
chrobotało w obwodach scalonych skalometru. Ludność
Biskupina opuściła w panice swoje grodzisko. Okazało się, że
część wyemigrowała do Warszawy. Ale tej już dawno nie było.
Wszędzie puszcza. Jak tu nazwać wytyczony wcześniej kwadrat?
Pod Aubusobatem przesuwały się lodowce, a mamuty uciekały
przed hordami pierwotnych łowców. Archeolodzy pracowali bez
wytchnienia. Z powodu zimna w fufajkach. Mijały wieki. W
przestrzeni rozciągającej się tuż pod nimi rosły i rozpadały
się góry, chlupotały i wysychały oceany. Już nie pogięte
blaszki i bursztynowe wisiorki, lecz czasem żywe
pterodaktyle trzepotały błoniastymi skrzydłami pod szklanym
kloszem. Sezon powoli się kończył, a oni nie dotarli do
początku. Gdzie jest początek – przecież każde miejsce na
Ziemi ma swój początek. Skończyła się też cierpliwość
docenta Grabca. Iskrzyło. Wciąż nawalało. Wreszcie nie
wytrzymał. Zaciśnięta pięść gruchnęła w skomplikowaną
aparaturę. Huknęło. Bardzo głośno huknęło. W jednej
sekundzie, w jednym ułamku sekundy wszystkie wydobyte z
niebytu kształty zmaterializowały się i czasoprzestrzenny
sześcian wypełnił się czasoprzestrzenną zawartością.
Iguanodony i pterodaktyle, dinozaury i Popiel, myszy i
ludzie, Szwedzi i latające w powietrzu kule, stróż Ignacy i
czołgi, a nawet zabłąkana tu nie wiadomo skąd strzała Eleaty
– stanęły w miejscu. A ze środka sprasowanej w kostkę
historii sterczał ni w pięć, ni w dziewięć złoty szpic
pałacu. Naukowcy złapali się za głowy. Aubusobat frunął w
górę, unosząc struchlałych intruzów.
Ale tam, na dole, nic się nie zmieniło. Zbyt krótko to
trwało, a w dodatku na placu nie było żadnych świadków,
żadnych przechodniów. Pora zbyt wczesna. Jeden tylko,
samotny, zmierzał w kierunku Marszałkowskiej. Zaiskrzyło.
Uniósł głowę i dostrzegł w podświetlonej wschodzącym
słońcem mgle dziwy, o jakich nikomu się nie śniło.
Niewyraźne – bo już znikające – a posplatane ze sobą niby
grupa Laokoona kształty wieków umarłych. Przechodzień stanął
w miejscu niczym żona Lota. W ustach zrobiło mu się słono.
Moment i już było po wszystkim. Strumień czasu jest
niepokonany. Przedpotopowe morza wyparowały, przedpotopowe
stwory rozwiały się jak mgła i tylko jeden ze spóźnionych
dinozaurów odmaszerował wprost do Muzeum Ziemi, które mieści
się w północnej części Pałacu. Koniec. Pasażerowie porannego
ekspresu z Krakowa, którzy właśnie wychodzili na miasto,
niczego już nie dostrzegli. Chmury tylko piętrzyły się
nisko, jakieś krzywe, widać Aubusobat zmieszał je i zbełtał.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink